Rozdział
X
Nasi wspaniali mężczyźni dysponowali dużą ilością wolnego
czasu, a w ich okolicy było mało atrakcji, więc musieli sami
organizować widowiska, obrządki, polowania, gry w karty, chodzenie
do pobliskiego baru. Te trzy ostatnie czynności wyżej wymienione na
kartach tej powieści, już im się opatrzyły. Zatem wszyscy
Westmani zebrali się przed domem poczciwego Forda, aby obmyślić
nowe propozycje. Naprzód wystąpił Old Shatterhand, który wpadł
na następujący pomysł: urządzimy turniej próby sił w rzucaniu
toporkami. Miejsce walki będzie miało powierzchnię 50 jardów.
Okrąg oznaczony będzie białą liną, poza obszar którego walczący
nie może wychodzić. Każdy z przeciwników będzie usytuowany na
końcach wyznaczonego obszaru. Nie można będzie uciekać, bowiem
grozi to wyśmianiem przez obserwatorów tego widowiska.
-Co o
tym myślicie? – zapytał pomysłodawca.
-Doskonały
pomysł. Dobrze gada! - poparli go wszyscy jednogłośnie.
-To
teraz zróbmy losowanie, kto ma wystąpić na arenie! - zaproponował
gospodarz.
-Potrzebne nam będą różnej długości patyki. Dwa z nich muszą
być takie same, żeby przeciwnicy dobrali się w pary – oznajmił
Old Shatterhand.
-Wkrótce,
po urządzonym losowaniu, wszyscy mężczyźni oddalili się na
bezpieczną odległość, 100 jardów od domów. Zgodnie z planem
przygotowali teren i oto walka się zaczęła. Uczestnicy mieli równe
szanse, bo każdy miał po 2 toporki (drugi zaś był zapasowy).
Początek walki był następujący: Winnetou rzucił, z odległości
25 łokci, toporkiem w kierunku głowy Aladyna –chciał sprawdzić
refleks przeciwnika. Arab skulił się ze strachu, tak że trzon
rzuconego przedmiotu przejechał mu po plecach, wilgotnych od potu.
Winnetou czekał na odpowiedź rywala.
- Co
mam teraz zrobić?”- pomyślał Aladyn. O! mam pomysł i to
świetny! – i wtem rzucił w kierunku Indianina. Rzut był na tyle
krótki, że toporek upadł w połowie drogi. I tak rzucali do siebie
toporkami –ot tak dla zabawy!. Ze względów bezpieczeństwa,
przeciwnicy świadomi zagrożenia zachowywali odpowiednią odległość.
Reszta uczestników połączyła się w następujące pary: Old
Wabble z Old Surehandem; Old Shatterhand z Old Firehandem. Zabawa
zakończyła się po kilkudziesięciu minutach. Gratulacjom nie było
końca, zwłaszcza dla młodego adepta. Mężczyźni byli bardzo
zmęczeni, a jednocześnie zadowoleni, ponieważ bardzo im się
podobała ta forma spędzania wolnego czasu. Nasi uczestnicy w
dobrych nastrojach wrócili do domu.
-Uwieńczeniem
tych zawodów będzie palenie fajki pokoju. U Indian jest to wielka
ceremonia. Usiądźmy wszyscy po turecku na trawie w kręgu przed
hacjendą naszego gospodarza- zaproponował Winnetou. Następnie
sięgnął do szyi po woreczek z tytoniem oraz fajkę, po czym ją
zapalił od nagrzanego słońcem kamienia. Pociągnął 5 razy, aby
po chwili wypuścić kłęby dymu w 5 kierunkach. Później podał
fajkę do Old Shatterhanda, który wykonał to samo, co jego
przyjaciel. Ta następnie powędrowała do ust Old Firehanda, który
po zrobieniu tej czynności oddał fajkę Old Wabblowi. Ten również
wykonał, tak samo jak poprzednicy. Jako kolejny, rytuału
dokonał pan Henryk. Potem przejął ją Old Surehand. Na końcu
zapalił ją Aladyn i natychmiast się zakrztusił. Winnetou poklepał
go po plecach i powiedział:
-Nic się nie stało!
Powtórzymy palenie. Będę Twoim nauczycielem. Po tych słowach
wysypał zawartość fajki na ziemię. Bardzo zmartwił się
greenhorn, zaczął natychmiast przepraszać. Apacz napełnił fajkę:
włożył mu ją do ust, i pouczał go co ma zrobić:
-Najpierw wciągnij
5 razy, a potem wypuść chmury dymu w 5 stron świata - zaczął
mu tłumaczyć-najpierw prosto w górę, w dół, w lewo, w prawo i
za siebie. Aladyn uczynił według instrukcji. Następnie Apacz
wziął nóż od gospodarza i zrobił lekkie nacięcia Aladynowi i
sobie na przedramieniu. Po czym krew spłynęła do dwóch
ceramicznych mis.
-Za chwilę będziesz
moim bratem, a ja Twoim – oznajmił Winnetou. Żeby doszło do tej
więzi musimy się napić tego życiodajnego płynu i skinął ręką
na naczynia. Tak też zrobili. Taki był wtenczas zwyczaj wśród
Indian.
Teraz mam dla Was
pewną przypowieść, której jestem bohaterem – odezwał się
Shatterhand. Będąc małym dzieckiem marzyłem żeby zostać
Westmanem. Tak się potoczyły moje losy, że akurat rodzice
postanowili się przenieść z mojego kraju na starym kontynencie do
Ameryki Północnej. I tak oto dorastałem.
Czym jest kowboj bez
konia? Tym, co dziecko samo pozostawione w lesie. Czym koń bez
dobrych podków? Tym, co Westman bez broni.
Będąc małym
chłopcem nazywano mnie greenhornem. Było to bardzo obraźliwe
przezwisko. Powodowało u mnie złość, gniew, niekiedy wpadałem w
furię. W bliskim sąsiedztwie stał dom starego, poczciwego
rusznikarza, który ręcznie produkował broń. Jego sukcesem było
wytwarzanie sztucera, który początkowo miał być siedmiostrzałową
strzelbą. Naboje miał mieścić magazynek, który był tak
skonstruowany że po naciśnięciu cyngla następny nabój ustawiał
się automatycznie. Był to patent Henry’ego. Sztucer trafił w
moje ręce przy którejś z wizyt u rusznikarza. Byłem bardzo mu
wdzięczny za wykonanie tak wspaniałego rękodzieła. Uściskaliśmy
się serdecznie i z niecierpliwością młodego chłopaka poszedłem
wypróbować broń. Tuż obok chaty Henry’ego stał wąski słup na
którym umieścił tarczę. Oddaliłem się na około 200 jardów
–odległość wystarczająca, żeby stracić z oczu cały słup.
Pociągnąłem za spust i rozległ się charakterystyczny huk
wystrzału. Okazało się, że broń jest celna, co bardzo mnie
wówczas jako adepta ucieszyło. Trafiłem w sam środek tarczy. Po
czym pobiegłem co tchu do wspaniałomyślnego wytwórcy broni.
- Bardzo Panu
dziękuję. To wspaniały sztucer. A wie Pan co, o takim marzyłem od
dziecka.
Słysząc te słowa
rusznikarz otarł ukradkiem łzy wzruszenia, po czym odpowiedział:
- ,,Nie ma za co mój
drogi przyjacielu, dla mnie to drobiazg”.
Następnie udałem
się do tych, co jeszcze kilka miesięcy temu wyzywali mnie od
greenhornów.
- ,,Ha! Ha!Ha!”
-obiecałeś nam, że wrócisz jako prawdziwy Westman!.
- Byłem nim
zawsze!- odpowiedziałem i pogroziłem im pięściami. Chwyciłem za
broń, wycelowałem i zapytałem:
- ,,Czy, jak trafię
w ten sęk z odległości czterystu kroków, uwierzycie, że jestem
prawdziwym Westmanem?”. W tym momencie zawrzało od gromkiego
śmiechu.
- Dość tej
komedii! –wykrzyknąłem podenerwowany. Podbiegłem do jednego z
nich i uderzyłem go pięścią. Ten upadł.
-,,Ach Ty! Co Ty
robisz?”- krzyczeli.
Zaczęli mnie
wyzywać i na mnie włazić. Doprowadzony do psychicznej ostateczności, zacząłem
brać ich za szlufki od spodni, zakręciłem nimi kilkakrotnie, czyli
zrobiłem z nich wiatrak, po czym puściłem, tak że poupadali jeden
na drugiego.
Tak oto
poznaliście moją historię. I od tej pory nadali mi przydomek
Shatterhand, bo mieli dość wstydu oraz upokorzenia jaki im
sprawiłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz