Zajadali się peklowanym mięsem z wilka zaś dwu i pół letniemu
Billowi trzęsły się uszy z drobno posiekanej polędwicy
niedźwiedziej z uparowanymi jarzynami. Zaś do picia przygotowane
miał sok ze świeżych owoców. Najwyższa pora by się pożegnać -
zdecydował Alan, bo ujrzał na niebie rogalik księżyca.
-No to do następnego. I goście pojechali.
Pewnego dnia nasi panowie udali się na ,,żelazną drogę’’ w celu podróży ,,ognistym koniem’’ w kierunku San Francisco. Czekała ich bardzo długa droga. Ułożyli wielki stos z gałęzi na torach, po czym go podpalili, a wszystko to dlatego, by maszynista z oddali mógł rozpocząć hamowanie. Kazali Aladynowi przyłożyć ucho do szyny w celu, aby w porę usłyszał nadjeżdżający pociąg. Ten zdążył odskoczyć, gdyż na torach ujrzałeś siwy obłok z oddali, następnie do twych uszu dobiegł łoskot pędzących wagonów ciągnionych przez parowóz. Tuż za nim głośny rozlegający się pisk pomieszany ze zgrzytem hamulców. Z maszynowni wyskoczył od stóp do głów zaczadzony maszynista mamrocząc jakieś przekleństwa pod nosem, zaczął zbierać na bok gałęzie z torów.
-Panie maszynisto, czy tym pociągiem dojedziemy do San Francisco?
-Nie, do Sidney- odburknął zdenerwowanym głosem.
Zerknęli na siebie porozumiewawczo, stuknęli palcem w czoło i zachichotali. Po czym zajęli miejsca w jednym z wagonów.
Maszynista wsiadł do lokomotywy, wrzucił do kotła dużo węgla, żeby od razu szybko ruszyć. Po 48 godzinach podróży byli na miejscu, gdzie przywitał ich zgiełk. Poszli do najbliższej knajpy. Gdzie szefową lokalu, była dobra znajoma mis Stiks.
-Kupę lat, krzyknęli i zaczęli się po kolei z nią ściskać.
-Może byśmy czegoś się napili za zdrowie gospodyni -zakomenderował Old Shatterhand z okazji tego wspaniałego spotkania po latach. Barmanka znając się na ludziach oraz ich obyczajach, zerknęła na ich przekrwione od alkoholu oczy.
-Wam alkoholu, nie sprzedam-powiedziała. Według mnie macie chorobę alkoholową.
-Co to takiego? - zainteresował się jako pierwszy Old Wabble.
-To znaczy, ze Wasze życie, jest poświęcone w dużej mierze alkoholowi.
-po tych słowach Old Firehand wstał- no to do widzenia i nic tu po nas.
-A skąd Pani o tym wie?- zaczął dociekać Aladyn.
-Ponieważ mój mąż na to chorował, a potem zmarł.
-Nagle mężczyźni pobladli ze strachu. A na ich obliczach ukazał się zimny pot.
-A skąd przyjechaliście?
-Nasze domy stoją w Colorado Springs. I żaden z nas przez całą podróż oka nie zmrużył.
-Aha, a więc to tak. No to cofam diagnozę. Skoro tak to nie cierpicie na tę chorobę.
-Uff, całe szczęście - ucieszyli się wszyscy mężczyźni.
-Zostańcie, coś chociaż zjedźcie. Mam coś dobrego dla Was.
-No to w takim razie siadajmy- zaproponował Old Firehand.
Po krótkiej chwili do ich nozdrzy doleciał zapach zwiastujący przepyszne jedzenie gorącej kapusty z aromatycznie pieczoną kiełbasą. Po dwóch kwadransach zajadali się tym przysmakiem.
-A czego moi Panowie się napiją?
-Jeżeli można prosić, to poprosimy po dwa kufle złocistego z białą pianką-zamówienie złożył Old Wabble.
Po chwili zostało ono zrealizowane. A nasi mężczyźni zaczęli moczyć wargi w piwie. Wtem do lokalu weszła nabuzowana ekipa zbirów. Jeden z nich wyróżniał się od reszty kamratów tym, że był gruby i wysoki. Ich herszt podszedł do kierowniczki lokalu i klepnął ja w pośladek.
-A to było dobre- ucieszyła się jego ekipa.
Widząc owo widowisko Old Shatterhand podniósł się od stołu. Po chwili stanął przed Grubasem i podniósł go za szlufki od spodni i zapytał się przy wszystkich zgromadzonych:,, Wybieraj, czy mam Ciebie wynieść czy mam się z Tobą porachować w lokalu przy publiczności?’’.
Tamten pobladł ze strachu, a z jego spodni nagle był wyczuwalny smród.
-Proszę się wynosić z tego baru, to nie jest miejsce dla ulicznej szumowiny!- kontynuował Old Shatterhand i cisnął nim w krzaki, które należały do lokalnego ogródka. Następnie zwycięzca otrzepał ręce i wrócił do budynku.
-Mamy wreszcie święty spokój. A Wy na co czekacie, wynosić się z lokalu, zwrócił się do reszty bandy Osiłek.
W mgnieniu oka już ich nie było. Pozostali przyjęli to śmiechem, zamówili jeszcze po kufelku. Wkrótce zaczęli siorbać.
- I Metys zaczął im opowiadać, jak raz popłynął z kolesiami w Góry Skaliste.
-Po złoto?- zapytał Winnetou.
-Skąd wiesz przyjacielu?
-Wiemy o tym, bo już nam to opowiadałeś- odparł Old Wabble.
-No to opowiem inną historię.
-Wiecie co, to już teraz naprawdę wynosimy się –zdecydował Old Shurehand.
-Dasz radę? –zapytali Aladyna.
-Oczywiście, tylko pomóżcie mi wstać.
-Albo jeszcze niech posiedzi.- zaproponował p.Henryk.
-Co, wy jeszcze tu jesteście? –zapytała właścicielka.
-Ano tak, jesteśmy! – odparli zapytani.
-Ile się należy Szanowna Mis Stiks?
-Będzie 22 dolary i 18 centów.
Po chwili mężczyźni stali się lżejsi o tę kwotę.
-Do widzenia! -krzyknęli chórem.
-Do widzenia! –odpowiedziała.
Następnie nasi Westmani swoje kroki skierowali do portu.
-Dokąd Panowie?- spytał ich kapitan statku, który stał w pobliżu. Miał na sobie kapelusz, ubrany był w kraciaste spodnie i taką koszule na krótki rękaw. Zaś charakteryzowały go wytatuowane kotwice na przedramieniach.
-My? Do Honolulu- zażartował Old Firehand występując naprzód.
-A macie bilety?
Rozmówca wyjął 20 dolarowy banknot ze swojej kieszeni.
-Wystarczy? -zapytał.
-To jest cztery razy za dużo - odparł kapitan.
-No to bierz ten świstek powiedział Old Firehand.
-Coś Ty, to jest za dużo, tyle od Was nie wezmę, mógłbym za to zawisnąć na suchej gałęzi.
-Nie marudź, tylko bierz- kontynuował tamten.
-Dokąd płyniemy?- zapytali się marynarze.
Podczas wsiadania na statek old Wabble potknął się i wpadł do wody.
-Ha, ha, ha – cała załoga była w ,,10’’ niebie.
-Z czego się tak palanty cieszycie- ostudził ich radość Old Firehand. Jak dam wam w gęby to w piętach poczujecie. Po tych słowach wskoczył do wody, wyciągnął starego kowboja na brzeg i zakomenderował: ,,No to zabieramy się z powrotem!”.
Zrezygnowany i zmieszany kapitan oddał należność i pożegnał się z nimi, życząc dobrego dnia.
- Traper pociągnął dwóch Westmanów za sobą. A reszta poszła za nimi. Poszli do wioski, gdzie wzdłuż drogi stały wigwamy –tipi i różne rodzaje domów. Na końcu wioski stał domek z którego unosił się niesamowity odór. Nasz mało doświadczony Westman postanowił, że sprawdzi co jest powodem tak przykrego zapachu. Otworzył drzwi, które były bez zamka i zaczął się rozglądać za źródłem tego smrodu.
-Ale tu cuchnie!- zauważył słusznie Aladyn.
-Chcesz, to możemy tak zrobić, ze będzie jeszcze bardziej śmierdzieć –odpowiedział Indianin i wciągnął go do swojej lepianki. Faktycznie odór, smród i spalenizna właściwie mieszały się ze sobą. Aladyn upadł zemdlony na słomianą podłogę. Gdy ocknął się przy suficie ujrzał ludzką czaszkę, z przepierzenia wyszedł czerwono skóry, pogroził Aladynowi pięścią i zaprosił go do pomieszczenia obok. Tam było wielkie palenisko, w którym to twoje oczy ujrzały zwęglone ludzkie ciała.
-Ciebie też to czeka. Tamci tak jak Ty okazywali wielką ciekawość moim domem. Wtem do środka wtargnęli Old Shatterhand z Winnetou ponieważ chcieli iść dalej, a ich przyjaciel nie wychodził , więc zaczęli węszyć podstęp i postanowili wkroczyć do akcji. Indianin zaskoczony przybyciem dwójki intruzów zaczął się bronić. Wziął z sufitu łańcuch, którym zwykł wiązać swoich jeńców i rozpoczął machać nim w kierunku przybyszy. Słynny Old Shatterhand złapał po chwili za koniec łańcucha, wyrwał go czerwonoskóremu i zaczął napastnika walić nim do krwi. Po chwili wyszli wszyscy zostawiając Indianina, a raczej co po nim zostało i udali się w dalszą drogę.
-Bardzo Wam dziękuję moi przyjaciele, kolejny raz wybawiliście mnie z opresji.
-Nie ma sprawy! Pamiętasz, jak Ci powiedzieliśmy w pociągu jadącym do Colorado, ze Ci pomożemy w każdej trudnej sytuacji?
-Tak pamiętam- ucieszył się Aladyn.
I wszyscy swoje kroki skierowali ku ładnie wyglądającemu domostwu. Hacjenda ta miała trzy kondygnacje. Dookoła porastał zadbany trawnik, zaś w głębi rosły nasadzenia rzadkich krzewów oraz drzew owocowych. A wszystko to okalał wysoki na 8 stóp mur. Odszukali furtkę, która to była uchylona. Przy niej umocowany był dzwonek, który to swym donośnym gongiem oznajmiał domownikom, że idą goście. Tak oto, po chwili przy niej ujrzałeś mężczyznę w średnim wieku o przeciętnej budowie ciała, ciemnooliwkowej skórze, ta zdradzała jego latynoskie pochodzenie. Miał na sobie rozpiętą koszulę w kolorowe kwiaty, lniane spodnie. Na głowie sombrero.
-Dzień dobry. Nazywam się Esteban, jestem właścicielem tej oto posiadłości. W czym Wam mogę pomóc? - przedstawił sie gościom i zapytał.
-Dzień dobry Panu. Jesteśmy z Colorado Springs. Westmani wymienili się swoimi nazwiskami, po czym po kolei uścisnęli dłoń gospodarza.
- Zatem, zapraszam Panów do środka.
Westmani przyjęli zaproszenie z wyczuwalną radością.
- No to wchodzimy.
Wchodząc do domu na wprost od wejścia widniał pokaźnych rozmiarów hol, w którym na jednej ze ścian wisiały portrety wszystkich mieszkańców tego domu. Skierowawszy swe kroki na prawo można było udać sie na taras gdzie stały wiklinowe fotele, a dalej znajdowało się wyjście do ogrodu. Zaś wcześniej w lewo od wejścia prowadził korytarz z rozwidleniem w którym to widniało kilkoro drzwi. Pierwsze z nich prowadziły do średnich rozmiarów łaźni wyposażonej w sporą wannę, duże lustro z posrebrzaną ramą, mijając łazienkę prowadziły drzwi do salonu w którym nie brakowało wygodnych kanap oraz foteli. W oczy również rzucał się kominek oraz zaokrąglony stół, przy którym to swobodnie mogło usiąść 8 osób. Następnie znajdował się gabinet Estebana, którego główną charakterystyką była ściana z portretami wszystkich dotychczasowych prezydentów Stanów Zjednoczonych, zaczynając od pierwszego G. Washingtona skończywszy na panowaniu G. Harrisona. Następnym pomieszczeniem była bawialnia przeznaczona dla dzieci. Z holu na pietra prowadziły dębowe schody pokryte czerwonym dywanem, na balustradzie przy nich były wyrzeźbione figury geometryczne. Na pierwszym piętrze w zamieszkałych pomieszczeniach widniały obrazy przedstawiające martwą naturę. W pokojach należących do domowników znajdowały się drogocenne toalety, szafy oraz łoża z wyrzeźbionymi w kształcie głowy słonia nogami. Wchodząc na piętro wyżej widniały 3 pary drzwi, które prowadziły do pokojów gościnnych wyposażonych po cztery lóżka, po dwie komody, stoliki oraz lampy naftowe.
-Widzicie tę dziurę? –zapytał Westmanów właściciel domu.
-Naturalnie że widzimy.
-To miejsce po obrazie. Pewien zły człowiek zamieszkał u mnie sześć może siedem tygodni temu.Przzedstawił się jako Jack Luis. Był to doktor, który miesiąc temu przegrał ze mną w karty. A że nie miał już pieniędzy żeby zapłacić za przegrany zakład, zemścił się na mnie i ukradł mi obraz pewnej nocy.
-Uff, uff , uff– krzyknął zaskoczony tym faktem Winnetou.
-Gorąco jest Panu? -pyta gospodarz Apacza.
-Nie, nie, to jest oznaka zdziwienia, zaskoczenia – wytłumaczył zachowanie Indianina Old Shattrehand.
- Ach, teraz już rozumiem. Był to obraz, który zakupiłem od pewnego handlarza, były to słynne słoneczniki Van Gogha. A tu widzicie, tę piękną niewiastę trzymającą na rekach futrzaka to właśnie Dama z Łasiczką, którą namalował niegdyś Leonardo da Vinci.
Po obejrzeniu hacjendy wszyscy goście zostali zaproszeni na obiad do dość dużej jadalni. Po posiłku, na którym podano polędwicę z dzika w sosie miętowo-miodowym ,do tego każdy z nich miał po szklanicy wina, poszli na taras, gdzie Donia Klara, żona gospodarza zaczęła podlewać kwiaty. Miała na sobie zwiewną bladoróżową suknie, jej czarne włosy sięgały do pasa. Za nią chodziła służąca mulatka, która ją co i rusz wachlowała, a Esteban miał służącego, który przypalał i podawał mu cygara. Hacjenderze mieli dwoje dzieci : 15 - letniego syna Carlosa i 12- letnią córkę Carmen. Syn był odzwierciedleniem swego ojca, miał taką samą jak Esteban ciemnooliwkową skórę, ciemne oczy, krępą sylwetkę i krótko ostrzyżone włosy. Nosił skórzane spodnie, kamizelkę, a na stopach miał buty z drewnianą podeszwą. Zaś Carmen miała jasnoróżową miejscami muśniętą przez promienie słońca skórę. Nosiła błękitną sukienkę na ramiączkach za kolana, jej kruczo czarne włosy ciemniejsze od bezgwiaździstej nocy opadały luźno na koniec jej pleców. Służąca na imię miała Persefona, nosiła luźne zwiewne szaty, wykonane ze lnu i z bawełny. Jej ciemne włosy upięte w kok odsłaniały dość wysokie czoło. Zaś służący nazywał się Hegeniusz, był to czarnoskóry Afroamerykanin, którego korzenie pochodzą ze Starożytnego Rzymu, stąd jego imię. Zwykł nosić materiałowe spodnie, a wyżej nosił skórzaną bluzę, w której ukrywał rewolwer. Był bowiem bardzo wysportowany i miał celne oko i nieraz udowodnił swoim pracodawcom, że on jest im bardzo potrzebny.