Aladyn
popchnął Billa i chłopczyk upadł tuż obok pędzącego wehikułu.
Zaś ten nie oszczędził Araba przejeżdżając po nim.
-
Rozdział
20.
-Żyjesz?
- spytała zrozpaczona kobieta leżącego bezwładnie męża.
Ten
nie wydał z siebie żadnego dźwięku.
Natychmiast
podbiegli Winnetou z Old Shatterhandem do przyjaciela. Indianin jako
pierwszy przyłożył swoje ucho do ust Aladyna, ale ku swojej
boleści i zmartwieniu nic nie usłyszał. Wymienili się
spojrzeniami i biały Westman począł uciskać klatkę piersiową
poszkodowanego. W następnej chwili do Twych uszu dobiegł odgłos
westchnięcia.
-Uff,
uff, uff-zdziwił się Winnetou.
-Nie
chcę nic obiecywać, ale chyba z Aladynem pójdziemy
jeszcze na niejedno polowanie- odezwał się Shatterhand.
-Och,
nawet nie wiecie, jak wielka moja radość. Już myślałam, że go
na zawsze stracę – odezwała się Sandra.
-
Jak dobrze że jesteście z nami i że los Was nam zesłał.
Naprawdę, nie wiem, jak Wam dziękować –dodała Karolina.
-A
niech mnie piorun trzaśnie. Mało nie zabiłem swojego zięcia –
wtrącił przerażony Metys.
-No
to jak Ty jeździsz?- krzyczała żona Forda.
-Zakręciło
mnie w nosie i straciłem panowanie nad sobą i nad pojazdem –
zaczął gorączkowo się tłumaczyć.
-Jest
mi bardzo przykro, że przyczyniłem się do tego zdarzenia. I mam
nadzieję, z resztą chyba nie ja jeden, że wkrótce ów
młodzieniec będzie normalnie funkcjonował – oświadczył Adam
Opel.
Nagle
leżący zakasłał.
-Gdzie
ja jestem?- przebiegła mu myśl przez głowę - i co się ze mną
stało?
Ranny
zaczął się zastanawiać, ale nie mógł
odtworzyć wersji wydarzeń.
Po
pewnym czasie
zaczął przypominać krzyczącą Sandrę, pędzący pojazd i
przebiegającego przed nim Billa.
Wtem
te sceny zaczęły mu się układać w całość.
-Gdzie
ja jestem?- wychrypiał poszkodowany. Wiecie kim jestem? Nazywam się
Aladyn Clinton.
-
Kochany Ty mój. Ty żyjesz! - usłyszał głos kobiety swojego
życia.
-Wydaję
mi się przyjacielu, że musisz odpocząć? - zasugerował Old
Shatterhand.
Od
tego momentu upłynęło kilka dni, rekonwalescent po woli wracał do
zdrowia, a przyjaciołom nie dawało spokoju to co niedawno usłyszeli
z ust Aladyna. Postanowili rozwikłać tą zagadkę.
-Aladynie,
masz ochotę na łyka wody rozmownej?- spytali go podczas jednych z
odwiedzin.
-Naturalnie,
ma się rozumieć-odpowiedział chory.
W
czasie gościny padały rozmaite pytania:
-Gdzie
się urodziłeś? Kim byli Twoi rodzice? Od jak dawna przebywasz w
Ameryce? I co Ciebie skłoniło by przybyć na Dziki Zachód?
-No
to z jakiego domu pochodzisz?- spytał Metys zięcia.
-Na
świat przyszedłem na pograniczu Afryki z Azją. Moi rodzice byli
Arabami z-za Eufratu. Nie znam swojego ojca, ale słyszałem o nim,
że był marynarzem, a matkę straciłem gdy miałem 5 lat. Byłem
wychowywany w domu Maurytanina i jego żony. W Ameryce jestem od 4
lat. Wcześniej czytałem literaturę o ludziach z Dzikiego Zachodu,
zachwycałem się ich życiem i pewnego dnia postanowiłem, że pójdę
popatrzeć na statki. Wszedłem do jednego z nich, który był
czteromasztowcem. Ukryłem się pod pokładem, nakryłem się workiem
z ryżem i z bijącym sercem oczekiwałem na odbicie jednostki od
brzegu. W ten sposób tu trafiłem.
A
co do mojego nazwiska, to nie było dla mnie istotne, żeby Wam nim
się przedstawiać, gdyż nie znam mojego ojca, a jedyne co
otrzymałem po nim w spadku to nazwisko. Wiem tylko, że pochodzę z
bardzo biednego, ale zacnego rodu Clintonów.
-Wydaję
mi się, że już najwyższa pora na koniec odwiedzin. Sądzę, że
mój
mąż potrzebuje dużo odpoczynku -stanęła Sandra między Aladynem
a gośćmi.
Pachnący
Kwiat zrobiła napar z wcześniej ususzonych ziół
i podawała go rekonwalescentowi.
Ten
z dnia na dzień nabierał sił i ostatecznie po dwóch
tygodniach po raz pierwszy wyszedł na dwór. Uderzyło go poranne
świeże wilgotne powietrze. Pomarańczowa kula słońca znajdowała
się już coraz niżej. Było to niechybnie znakiem zbliżającej się
zimy. Aladynowi stanęły przed oczyma obrazy układające się w
zlepek różnych przygód.
-Dziś
jest ten dzień, który
może być ostatnim dniem z taką piękną pogodą. I po tych
refleksjach ruszył w te pędy do Pana Henryka.
-Jedziemy
na piknik? -zaproponował.
-A
masz ochotę po tym wszystkim, co się z tobą stało?
-No
pewnie. Pozwolę sobie wziąć Billa i Sandrę.
-Naturalnie,
ja wezmę moją Karolinę - padła odpowiedź z ust Metysa.
W
następnej chwili Sandra przygotowywała wiktuały, wśród
nich nie zabrakło placka z dziką jagodą wykonania Indianki,
butelki wina od Estebana, oprócz tego Karolina naprędce ugotowała
na twardo jajka przepiórcze. Pan Henryk naszykował pledy, zaś do
zadania Adama Opla należało sprawdzić stan pojazdu. Westmani
rozmyślali nad atrakcjami podczas nieobecności gospodarzy. Winnetou
zaproponował wyścig lądowy dookoła Colorado Springs, a Old
Surehand skrzywił się z dezaprobatą.
-Przyjacielu,
masz inny pomysł?- spytał Indianin.
-Chciałem
postawić tipi dla mnie i dla Pachnącego Kwiata -odparł Surehand.
-A
z czego chcesz zrobić?- wszedł w dyskusję Aladyn.
-Szkielet
będzie drewniany, a poszycie z jakiejś skóry.
-Chcesz,
to Ci pomogę, jak wrócę
- zaproponował pomoc młodzieniec.
-Byłoby
mi miło –odparł Westman.
Wkrótce,
wszyscy zajęli miejsca w wehikule, nie wyłączając inżyniera
Opla. Kilka minut później
po pojeździe nie było śladu. Surehand zabrał ze sobą toporek oraz
swoją broń myśliwską i bez zwłoki ruszył wprost do pobliskiego
lasu. Gdy
wszedł do zagajnika, jego uwagę zwróciły ślady końskich kopyt
ciągnących się w głąb puszczy. Ruszył tym tropem. Nagle do jego
uszu dobiegł odgłos charakterystycznego stukania dzięcioła,
rozejrzał się dookoła, ale nie mógł zlokalizować źródła
dźwięku. Po chwili owy dźwięk się powtórzył. Westman
natychmiast nabrał podejrzeń, ale było już za poźno, bo w tym
momencie czyjaś pięść uderzyła go w potylice i ten nie
spodziewając się ataku, upadł. Cios napastnika nie był na tyle
mocny, aby biały człowiek miał stracić przytomność. Odwrócił
się na plecy i nad sobą ujrzał stojącego mężczyznę.
-Kim
jesteś i co robisz w moim lesie? - zapytał nieznajomy.
-Przyszedłem
po trochę patyków
i po Twoją skórę, przydadzą mi się one, bo mam zamiar postawić
tippi -oznajmił Surehand i po chwili dodał: ,,Nieźle mnie
nastraszyłeś".
-Naśladowaniem
odgłosów
ptactwa zajmuję się od małego. A co do Twojego zachowania,
wydawało mi się bardzo podejrzane i dlatego Ciebie lekko
ogłuszyłem.
-Dobra,
mogę Ci pomóc
w poszukiwaniach - odezwał się człowiek z lasu.
-Na
tipi powiadasz?
-Owszem.
I
zapuścili się w głąb lasu.
-Te
patyki z cedru czerwonego, idealnie będą się nadawać na
konstrukcje – powiedział tubylec i jednocześnie wskazał na nie
ręką. Zaś na poszycie będą odpowiednie gałązki sosnowe, mamy
ich sporo. Całość przykryje niezawodna skóra
z młodej łani, ze znalezieniem jej nie powinniśmy mieć dużej
fatygi.
-No
to galanty- ucieszył się Surehand.
-Teraz
do naszego zadania należy znaleźć trop jelenich kopyt-kontynuował
mieszkaniec lasu.
Westman
przypomniał sobie, jak zagłębiając się w las natrafił na ich
ślady, zaś na drzewach jakieś pięć stóp
nad nimi gdzieniegdzie widniały fragmenty kasztanowej barwy sierści,
co miało zdradzić obecność siuty. Postanowił tam wrócić.
Wziąłwszy patyki rozszedł się z mężczyzną. Ruszył
w te pędy z powrotem, przeładowując broń biegł wzdłuż
ścieżki, nagle drogę zastawił mu niewielkich rozmiarów
niedźwiedź. Ten zaryczał, stanął na tylne łapy i zaczął
nacierać na Westmana. Biały człowiek podniósł broń, złożył
się do strzału i wypalił. Wkrótce ciemność pokryła bladą
twarz, był mocno ranny.
Obudził
go dotyk czyjejś dłoni.
-
Kim jesteś? Wiesz, że jesteś ranny? - usłyszał kobiecy głos.
-Mogłem
się tego domyślić. Na Dzikim Zachodzie dla przyjaciół jestem
Surehand - odezwał się Westman.
-A
ja nazywam się Nszo-czi. Jak się czujesz?
Podniósł
wzrok i ujrzał niespotykanej urody młodą Indiankę o gładkich
rysach twarzy.
-Jesteś
ranny, trzeba Cię opatrzyć. Możesz się wykrwawić-oznajmiła
młoda kobieta.
Na
te słowamężczyzna machnął lekceważąco ręką i dodał: ,,To
głupstwo, do następnego polowania się za goi”.
-Tymczasem
to Ty jesteś ofiarą polowania i to Ty wymagasz zaopatrzenia ran -
odparła dziewczyna.
-Skoro
tak, to oddaję się w Twoje ręce. Indianka zaczęła opatrywać
rany.
-Strzelałeś
do niedźwiedzia, ale on był od Ciebie sprytniejszy. Zanim Ty
wypaliłeś, on zdążył na Ciebie się rzucić.
-A
skąd Ty o tym wiesz?
-Bo
obserwowałam Ciebie z ukrycia.
-Bardzo
Tobie dziękuję za uratowanie mojego życia –rzekł ocalony.
-Widzisz,
tutaj on leży Twój
niedoszły morderca - wspólnie zaczęli się przyglądać
zastrzelonemu zwierzęciu.
-Rana
postrzałowa nosiła ślad z innej broni jaką używał mężczyzna.
Tak więc upewnili się, że faktycznie kobieta oddała decydujący
strzał.
-Zatem
do Ciebie należy mięso oraz skóra
tego niedźwiedzia -zadecydował Surehand.
Indianka
podziękowała bardzo za ten gest, gdyż od kilku dni nie miała nic
w ustach, prócz
garstki borówek.
Po
czym pożegnali się i Biały Westman szedł już w stronę, gdzie
mieściła się polana z sarenkami. Tutaj upatrzył sobie opuszczoną
przez resztę stada jedną z nich.
-
Jest na pewno chora - pomyślał i nie zastanawiając się zbyt długo
nabił broń i wycelował między oczy zwierzęcia. Huk wystrzału
rozległ się po puszczy. Czarna ziemia pokryła się purpurową
farbą. W następnej chwili związał młodą siutę i wziął na
ręce. Posiadając patyki i łanię usatysfakcjonowany ruszył w
kierunku powrotnym. Wracając do Aladyna i jego familii dojechali bez
przeszkód
do parku Yellowstone, mającego miejsce w Stanie Colorado.
Natychmiast po dotarciu wszyscy opuścili pojazd, wyjęli z niego
pledy, koszyki z jedzeniem oraz butelkę z winem od Estebana. Zaczęli
spożywać wiktuały, zaś Henryk Ford z Adamem Oplem wymyślali
nazwę pojazdu.
-Nazwiemy
go Ford - zaproponował Opel.
-A
mi się wydaję, że nazwiemy go inaczej. My, ludzie z Zachodu
nabieramy umysłowej siły po łyku wody rozmownej - mruknął Metys.
-Aha,
a więc to tak - odparł inżynier.
-No
to skoro tak, to wypijmy za pomyślność.
W
następnej chwili butelka krążyła z rąk do rąk, wszyscy
mężczyźni skosztowawszy po łyku mieli inne pomysły. Oplowi
przyszedł pomysł na nazwę pojazdu Billford.
-Ja
bym go nazwał Opford. Moim skromnym zdaniem nazwa powinna wywodzić
się od konstruktorów
- zasugerował Aladyn.
-To
teraz rozbijmy butelkę o dach naszego Opforda –jednogłośnie
zdecydowali mężczyźni.
Tak
też uczynili. Zięć
z teściem zaczęli
się zastanawiać, co teraz będą robić.
-Chodźmy
na ryby - zaproponował młodzieniec.
-Wyśmienity
pomysł - odpowiedzieli Panowie.
Jak
powiedzieli, tak też zrobili. Chwilę później
mieli już wędki w wodzie. Oczywiście nie obyło się przed tym
bez porad Pana Henryka. Pierwszą rybę złowił Aladyn, był
niewielkich rozmiarów bass, zaś Metysowi, z powodzeniem, jako
przystało na prawdziwego eksperta, trafiła się pokaźna
jaszczuka -krokodyla. Adam Opel cieszył się z suma błękitnego.
Jeszcze tego dnia złowione ryby dymiły przy ognisku. Wszyscy
zajadali się świeżo złowionymi rybami. Mały Bill korzystając z
ogólnego zamieszania zniknął w gąszczu lasu. Zaciekawiony
odgłosami kruka, zaczął podążać w jego kierunku. Na swoje
nieszczęście trafił na trzech opryszków. Jeden z nich pochwycił
malca, zaś drugi naszykował worek, do którego upchali Billa.
-No
to teraz mamy możliwość zarobku - ucieszyli się.
-Ile
za niego chcemy?- spytał się jeden z nich.
-Wiesz
co, Frank - myślę, że 150 papierów
powinni nam dać.
-Dobrze.
Teraz wyślemy James'a i poinformujemy tych beztroskich, bawiących
się przy ognisku o tym, że zgubili dziecko i jak chcą go odzyskać
to muszą dać nam 150 papierów.
-Dobry
pomysł! - przytaknęli mężczyźni.
Wkrótce
nad ogniskiem pojawił się cień.
-Dzień
dobry, a raczej dobry wieczór.
Nazywam się James. Jak się Państwo czujecie?
-Hm,
dobry wieczór! - jako pierwszy przywitał się inżynier.
-O,
widzę, że u Was bardzo duże poruszenie - powiedział przybyły i
nagle spostrzegł zapłakaną, młodą, jasnolicą, pięknej urody
kobietę.
-Tak
właśnie, zgubił się nasz Bill - odezwał się zaniepokojony
ojciec dziecka.
-A
kto to jest Bill?- udał zainteresowanie przybysz.
-To
jest mały chłopczyk, nasz jedyny synek- sprostowała Sandra.
-Wiecie
co, mogę Wam pomóc
w poszukiwaniach, ponieważ jestem mieszkańcem tych terenów i znam
każdy krzak, jak własną kieszeń - kontynuował James.
-To
na pewno z Pana znajomości terenu skorzystamy - odpowiedział
Aladyn.
-Pan
Henryk uszczypnął zięcia, miało to za zadanie zasygnalizować, że
ten człowiek nie wzbudza u niego zaufania. Po czym odeszli na
stronę.
-Wiesz
co Aladynie, ta sprawa z naszym chłopczykiem nie daje mi spokoju.
Myślę, że ktoś zakradł się podczas naszego toastu, wykorzystał
naszą nieuwagę i porwał dzieciaka.
Po
krótkiej naradzie wrócili do ogniska. Jak gdyby nic zaczęli
wypytywać o szczegóły
nowo poznanego mężczyznę.
-Więc
tak moi mili, dajecie mi 50 dolarów
i skoro świt obiecuję swoją pomoc. Bo teraz sami Państwo
widzicie, jest ciemna noc.
-A
kiedy mamy się z Panem rozliczyć? - spytał zainteresowany Ford.
-Od
razu inkasuję 50.
W
ty momencie Aladyn zagwizdał przeciągle i powiedział: ,,Wie Pan
co, Bill odnajdzie się bez Pańskiej pomocy. Jesteś Pan wielkim
oszustem i naiwnym człowiekiem, bo wierzycie, że ktoś da się
nabrać".
-Skąd
że znowu, nie jestem żadnym oszustem, tylko chciałem udzielić
wsparcia.
-No
to może nam Pan pomóc
bez pieniędzy!
-A
ile jest dla Was wart malec? -uderzył w wysoki ton James.
-Dla
nas jest bezcenny - odpowiedzieli rodzice Billa.
-No
to jak będzie? Dajecie 100 dolców?
- podbił stawkę mężczyzna.
-Ale
Pan jest upartym człowiekiem! - odezwał się Pan Henryk.
-A
Pan, panie starszy, co się Pan odzywa?
-Panie
James niestety pora na przyjmowanie gości dawno się skończyła
-odezwał się Aladyn.
Tamten
bez słowa opuścił obozowisko i udał się do swoich kamratów.
Zapadł zmrok. Było słychać pochlipywanie Sandry.
-Nie
martw się, nasz syn się odnajdzie skoro świt –próbował
pocieszyć nieszczęśliwą żonę mąż. Skoro chcą za niego
pieniędzy to muszą wiedzieć gdzie on jest – wydedukował.
Adam
Opel postanowił, że ruszy od razu w kierunku w którym odszedł
niespodziewany gość. Miesiąc swym blaskiem oświetlał mu drogę.
Szedł po cichu wcześniej obwinąwszy buty gałganem,
miało
to na celu wytłumić odgłos kroków i zacieranie śladów jego
obuwia. Idąc co i raz oglądał się za siebie i nad. Gdy doszedł
do rozwidlenia próbował odnaleźć ślady butów Jamesa, skręcił
w lewo, przeszedł kilkanaście kroków, przykucnął, rozpoczął
poszukiwanie śladów, lecz żadnego z nich nie znalazł. Cofnął
się do głównej drogi i tam skręcił w prawo. Kroczył pewnie,
wtem z całej siły uderzyło coś go w głowę. Mężczyzna
niespodziewany takiego obrotu sprawy natychmiast upadł, okazało
się, że trafił na pustą butelkę, zawieszoną na drzewie.
Zamroczony wstał i ruszył dalej. Przeszedłszy kilkadziesiąt
jardów nagle wpadł w dół.
-Chciałem
wesprzeć, a tymczasem zawiodłem –pomyślał.
Próbował
się wygrzebać, ale bez rezultatu. Zdradził go odgłos pękającej
gałązki, celowo umieszczonej w dole przez ekipę Jamesa.
Nagle
usłyszał jakiś szmer.
-Mamy
go, mamy go – do jego uszu dobiegły męskie głosy, w tym jeden
głos był już mu znany.
-To
teraz nam się nie wywinie.
Opel
położył się tak aby pozostać nie zauważonym. Czyjeś ręce
pochwyciły go i wyciągnęły na wierzch.
-Czego
węszysz?
-Mów
–odezwał się inny głos. Tak to się właśnie kończy, jak ktoś
nie chce uzyskać naszej pomocy.
-Ja
szukam Billa na własną rękę, ponieważ uważam tak samo jak
Aladyn, że należycie do jakiejś szajki. I teraz Wasza kolej
–,,Powiedzcie mi gdzie jest chłopczyk?”.
-Jaki
znowu chłopczyk? –udali zdziwienie mężczyźni.
-Teraz
udajecie, że nie wiecie o co chodzi, a wieczorem przyszedł do nas
ten jegomość – i tu wskazał palcem na Jamesa – że może nam
pomóc.
Tamci
spojrzeli na siebie i doskoczyli do Adama Opla. Ten spróbował
zrobić unik, ale niestety ich było troje, a on sam. Pięści poszły
w ruch. Inżynier ostatecznie został przywiązany do pnia jednego z
drzew, a rozbójnicy się rozeszli.