- "Patrzcie, co znaleźliśmy?0!"
- "To są grzyby, a wiecie, że możemy je ususzyć i dodać do posiłku" – powiedziały zgodnie kobiety.
Rozdział
VIII
Spacer był bardzo długi. Pana Henryka zalewał momentami grubokroplisty pot, myślał, że dziecko wypadło z wózka, albo że okaleczyło się o wystającą drzazgę, której nie zakrył materiałem. Jednym słowem przeżywał męki twórcy. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył na horyzoncie wracającego kowboja pchającego wózek z dzieckiem. Nic nikomu się nie stało.
- "O, idą, idą, wracają. Mój pojazd zdał egzamin" - ucieszył się dziadek.
- "Patrzcie, co znaleźliśmy?!"
- "To są grzyby, a wiecie, że możemy je ususzyć i dodać do posiłku" – powiedziały zgodnie kobiety.
Upłynęło trochę
czasu, a Sandra bardzo się rozchorowała. Nie mogła nawet wyjść z
domu. Zachowywała się bardzo podejrzanie. Objawy choroby były
następujące: ból brzucha, dreszcze, a na dodatek nie mogła mówić.
Zaniepokojony tym stanem Aladyn postanowił, że musi za wszelką
cenę pomóc swojej małżonce i poszedł skoro świt po poradę do
teściowej.
- Zięciu mój
kochany, przecież to jest sprawa nie cierpiąca zwłoki, ona może
się wykończyć, a przecież macie Billa, który potrzebuje obojga
rodziców. W Mesa Verde jest bardzo dobry lekarz, więc udaj się do
niego, jakbyś mógł to wróć przed zachodem słońca.
Aladyn zatem
postanowił, że weźmie ze sobą Shatterhanda, ponieważ przy nim czuł się bezpiecznie. I ten wykazał wielokrotnie, że można na nim polegać.
- "Jak my mamy tam
dotrzeć" - spytał Aladyn wiernego przyjaciela wychodząc na podwórko.
- "Mam pomysł,
dotrzemy tam pociągiem" - odparł rezolutny mistrz Dzikiego Zachodu.
- "Którą mamy teraz
godzinę?" - pyta greenhorn Shatterhanda drapiąc za uchem.
- "Prawdziwy Westman
odpowiedziałby, że jest ta, którą biali nazywają szóstą" - odparł.
Udali się na
stację, tą samą na której kiedyś wysiedli, tam rozpalili
ognisko, aby maszynista wiedział, że w tym miejscu są chętni
pasażerowie. Po upływie kwadransa siedzieli w pociągu jadącym w
kierunku Mesa Verde. Mijali indiańskie wioski, małe miasteczka, aż
po 7 godzinach wysiedli.
I im oczom ukazało się oryginalne
miasteczko z mieszkaniami wykutymi w skale. Wyżej ujrzałeś wysoką kamienistą skarpę z rzadka porośniętą zielonymi krzewami.
Pomiędzy nimi znajdowały się otwory które prowadziły do licznych
skalistych domów. Podążali w poszukiwaniu medyka i jednocześnie
podziwiali okolicę, która była niezwykle piękna.
- "Gdzie tutaj
urzęduje lekarz?" - zapytali się przybyli mężczyźni napotkanego
przechodnia.
- "Tam, na pierwszym
piętrze" - odparł wskazując ręką tubylec.
Przyjaciele
podziękowali za cenne wskazówki i udali się po stopniach na górę.
- "Można wejść?"
- "Proszę" - Usłyszeli
głos z głębi i weszli do środka. Lekarz wstał, by się z nimi
przywitać. Teraz Aladyn mógł mu się dobrze przyjrzeć. Był to
kowboj. Na głowie miał sombrero, a wokół biodra pas z doczepioną
kaburą z której wystawał kolt. Na nogach miał mokasyny z
ostrogami. Jego widok - to oryginał kowboja, ale i kowboje byli
znakomitymi lekarzami.
- "Nazywam się
Shatterhand"
- "a ja Aladyn".
- ,,Mam na imię
John, jestem lekarzem. Słucham, co Was tu sprowadza?”
Aladyn
przedstawił obja-wy choroby swojej żony:
- "A skąd Pan wie, że
boli ją brzuch?"
- "Ponieważ ściska
go rękami".
-,,Acha” -
zastanowił się medyk.
- "Moim zdaniem jest
to boletus veneficii accusante (ostre zatrucie grzybami)" – odrzekł
lekarz. Dał im torebkę z ziołami i do tego kilka wskazówek.
Do garnka z wrzątkiem należy wsypać szczyptę ziół, gotować na małym ogniu tyle ile biały człowiek nazwałby jeden kwadrans, potem przelać do szklanki, a następnie duszkiem wypić lekko przestudzony napar.
Do garnka z wrzątkiem należy wsypać szczyptę ziół, gotować na małym ogniu tyle ile biały człowiek nazwałby jeden kwadrans, potem przelać do szklanki, a następnie duszkiem wypić lekko przestudzony napar.
- "Bardzo dziękuję,
nawet Pan nie wie, jak ważna jest dla mnie i dla mojej żony ta
pomoc" - odparł Arab. I żeby Panu się odwdzięczyć serdecznie
zapraszam w nasze skromne progi. Jesteśmy z Colorado Springs, z
gospodarstwa Fordów.
- ,,Ile się należy?" - spytał Aladyn.
- ,,150 dolców”
– odparł John z uśmiechem na twarzy. Aladyn wyjął z kieszeni
banknot studolarowy, bo nie miał więcej drobnych. Old Shatterhand
tym razem nie wziął ze sobą żadnych pieniędzy (w tej chwili był
goły, jak święty turecki), więc nie mógł wspomóc przyjaciela.
- ,,Tyle wystarczy!”
– powiedział lekarz. Aladyn ukłonił się medykowi.
Uradowani przybysze
udali się w kierunku torów kolejowych, bo wyliczyli, że pociąg do
ich miasteczka odjeżdża około godziny 15.
- ,,Ach, co za urocza
okolica!” – zachwycali się przyjaciele.
A tym czasem w
świeżo wybudowanym domu przy łóżku chorej kobiety siedziała
cała rodzina z Westmanami, trzymając ją za rękę na zmianę, w
celu sprawdzenia czy jest ciepła i czy jest wyczuwalne tętno. Na
szczęście tych funkcji życiowych nie brakowało.
- Mrugnij dwa razy
powieką, jeżeli wiesz kim ja jestem, a jak nie to wystaw język -
powiedział strapiony ojciec.
-Sandra zamrugała.
- Jeżeli chcesz się
napić to tak samo mrugnij? – dopowiedziała zaniepokojona matka.
-Mrugnęła.
-Dlaczego ich tak
długo nie ma?- odezwała się Pachnący Kwiat.
-Pewnie już są w
drodze powrotnej – odrzekł Metys chodząc z kąta w kąt.
Wracając do
naszej wspaniałej dwójki mężczyzn, którzy właśnie w tym
momencie dojechali do Colorado Springs, a była to godzina, którą
biały człowiek zwykł nazywać 10 wieczór.
- Och, jak jestem
szczęśliwy; nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo. Zdobyliśmy
lekarstwo dla mojej kochanej Sandruni. Pośpieszmy się, każda
minuta dla niej jest na wagę złota – powiedział zatroskany mąż.
W szybkim tempie godnym maratończyka dotarli do małego domu.
- O, jesteście! -
uradowali się wszyscy.
- "Zobacz, mam coś
dla Ciebie moja Księżniczko". Aladyn wyjął z kieszeni worek
z suszonymi ziołami.
- Daj to, ja się tym
zajmę, znam się na zielarstwie - powiedziała Indianka z wyczuwalną
nutą radości w głosie. Macie może jakieś wskazówki, jak to
podawać?
Zestresowany tym
zajściem Arab powiedział, że zapomniał, ale w sukurs przyszedł
mu przyjaciel. Ten ostatni pamiętał o wszystkim ze szczegółami.
Powtórzył słowo w słowo starając się niczego nie przekręcić.
Pachnący Kwiat rozpaliła ognisko pod domem i zaczęła według
instrukcji przygotowywać miksturę. Do kociołka wlała wodę z
pobliskiej studni, ponieważ taka według niej była najlepsza.
Gliniane naczynie powiesiła na gałęzi na wysokości 5 stóp od
ziemi. Następnie wrzuciła szczyptę ziół i indiańskim zwyczajem
obeszła trzykrotnie palenisko. W kociołku zabulgotało.
Jest, jest,
powiodło się - uradowała się Indianka. Potem wróciła do domu, by
oznajmić, że ma gotowy napar, który po krótkim ostudzeniu, podała
wlewając małymi łyczkami wprost w otwarte usta białej dziewczyny.
Sandra nabierała sił z każdym dniem. Symptomy choroby ustępowały
i cała rodzina była bardzo z tego powodu szczęśliwa.