Nie oceniaj książki po okładce to porzekadło wszystkim dobrze znane, moje brzmi nie oceniaj książki po tytule.

wtorek, 18 czerwca 2019

Alladyn na dzikim zachodzie - Marcin Piórkowski - część 8

- "Patrzcie, co znaleźliśmy?0!"


- "To są grzyby, a wiecie, że możemy je ususzyć i dodać do posiłku" – powiedziały zgodnie kobiety.

Rozdział VIII


Spacer był bardzo długi. Pana Henryka zalewał momentami grubokroplisty pot, myślał, że dziecko wypadło z wózka, albo że  okaleczyło się o wystającą drzazgę, której nie zakrył materiałem. Jednym słowem przeżywał męki twórcy. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył na horyzoncie wracającego kowboja pchającego wózek z dzieckiem. Nic nikomu się nie stało.
- "O, idą, idą, wracają. Mój pojazd zdał egzamin" - ucieszył się dziadek.
- "Patrzcie, co znaleźliśmy?!"
- "To są grzyby, a wiecie, że możemy je ususzyć i dodać do posiłku" – powiedziały zgodnie kobiety.



Upłynęło trochę czasu, a Sandra bardzo się rozchorowała. Nie mogła nawet wyjść z domu. Zachowywała się bardzo podejrzanie. Objawy choroby były następujące: ból brzucha, dreszcze, a na dodatek nie mogła mówić. Zaniepokojony tym stanem Aladyn postanowił, że musi za wszelką cenę pomóc swojej małżonce i poszedł skoro świt po poradę do teściowej.
- Zięciu mój kochany, przecież to jest sprawa nie cierpiąca zwłoki, ona może się wykończyć, a przecież macie Billa, który potrzebuje obojga rodziców. W Mesa Verde jest bardzo dobry lekarz, więc udaj się do niego, jakbyś mógł to wróć przed zachodem słońca.
Aladyn zatem postanowił, że weźmie ze sobą Shatterhanda, ponieważ przy nim czuł się bezpiecznie. I ten wykazał wielokrotnie, że można na nim polegać.
- "Jak my mamy tam dotrzeć" - spytał Aladyn wiernego przyjaciela wychodząc na podwórko.
- "Mam pomysł, dotrzemy tam pociągiem" - odparł rezolutny mistrz Dzikiego Zachodu.
- "Którą mamy teraz godzinę?" - pyta greenhorn Shatterhanda drapiąc za uchem.
- "Prawdziwy Westman odpowiedziałby, że jest ta, którą biali nazywają szóstą" - odparł.
Udali się na stację, tą samą na której kiedyś wysiedli, tam rozpalili ognisko, aby maszynista wiedział, że w tym miejscu są chętni pasażerowie. Po upływie kwadransa siedzieli w pociągu jadącym w kierunku Mesa Verde. Mijali indiańskie wioski, małe miasteczka, aż po 7 godzinach wysiedli. 
I im oczom ukazało się oryginalne miasteczko z mieszkaniami wykutymi w skale. Wyżej ujrzałeś wysoką kamienistą skarpę z rzadka porośniętą zielonymi krzewami. Pomiędzy nimi znajdowały się otwory które prowadziły do licznych skalistych domów. Podążali w poszukiwaniu medyka i jednocześnie podziwiali okolicę, która była niezwykle piękna.
- "Gdzie tutaj urzęduje lekarz?" - zapytali się przybyli mężczyźni napotkanego przechodnia.
- "Tam, na pierwszym piętrze" - odparł wskazując ręką tubylec.
Przyjaciele podziękowali za cenne wskazówki i udali się po stopniach na górę.
- "Można wejść?"
- "Proszę" - Usłyszeli głos z głębi i weszli do środka. Lekarz wstał, by się z nimi przywitać. Teraz Aladyn mógł mu się dobrze przyjrzeć. Był to kowboj. Na głowie miał sombrero, a wokół biodra pas z doczepioną kaburą z której wystawał kolt. Na nogach miał mokasyny z ostrogami. Jego widok - to oryginał kowboja, ale i kowboje byli znakomitymi lekarzami.
- "Nazywam się Shatterhand" 

- "a ja Aladyn".
- ,,Mam na imię John, jestem lekarzem. Słucham, co Was tu sprowadza?”
Aladyn przedstawił obja-wy choroby swojej żony:
- "A skąd Pan wie, że boli ją brzuch?"
- "Ponieważ ściska go rękami".
-,,Acha” - zastanowił się medyk.
- "Moim zdaniem jest to boletus veneficii accusante (ostre zatrucie grzybami)" – odrzekł lekarz. Dał im torebkę z ziołami i do tego kilka wskazówek. 
Do garnka z wrzątkiem należy wsypać szczyptę ziół, gotować na małym ogniu tyle ile biały człowiek nazwałby jeden kwadrans, potem przelać do szklanki, a następnie duszkiem wypić lekko przestudzony napar.
- "Bardzo dziękuję, nawet Pan nie wie, jak ważna jest dla mnie i dla mojej żony ta pomoc" - odparł Arab. I żeby Panu się odwdzięczyć serdecznie zapraszam w nasze skromne progi. Jesteśmy z Colorado Springs, z gospodarstwa Fordów.
- ,,Ile się należy?" - spytał Aladyn.
- ,,150 dolców” – odparł John z uśmiechem na twarzy. Aladyn wyjął z kieszeni banknot studolarowy, bo nie miał więcej drobnych. Old Shatterhand tym razem nie wziął ze sobą żadnych pieniędzy (w tej chwili był goły, jak święty turecki), więc nie mógł wspomóc przyjaciela.
- ,,Tyle wystarczy!” – powiedział lekarz. Aladyn ukłonił się medykowi.
Uradowani przybysze udali się w kierunku torów kolejowych, bo wyliczyli, że pociąg do ich miasteczka odjeżdża około godziny 15.
- ,,Ach, co za urocza okolica!” – zachwycali się przyjaciele.
A tym czasem w świeżo wybudowanym domu przy łóżku chorej kobiety siedziała cała rodzina z Westmanami, trzymając ją za rękę na zmianę, w celu sprawdzenia czy jest ciepła i czy jest wyczuwalne tętno. Na szczęście tych funkcji życiowych nie brakowało.
- Mrugnij dwa razy powieką, jeżeli wiesz kim ja jestem, a jak nie to wystaw język - powiedział strapiony ojciec.
-Sandra zamrugała.
- Jeżeli chcesz się napić to tak samo mrugnij? – dopowiedziała zaniepokojona matka.
-Mrugnęła.
-Dlaczego ich tak długo nie ma?- odezwała się Pachnący Kwiat.
-Pewnie już są w drodze powrotnej – odrzekł Metys chodząc z kąta w kąt.

Wracając do naszej wspaniałej dwójki mężczyzn, którzy właśnie w tym momencie dojechali do Colorado Springs, a była to godzina, którą biały człowiek zwykł nazywać 10 wieczór.
- Och, jak jestem szczęśliwy; nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo. Zdobyliśmy lekarstwo dla mojej kochanej Sandruni. Pośpieszmy się, każda minuta dla niej jest na wagę złota – powiedział zatroskany mąż. W szybkim tempie godnym maratończyka dotarli do małego domu.
- O, jesteście! - uradowali się wszyscy.
- "Zobacz, mam coś dla Ciebie moja Księżniczko". Aladyn wyjął z kieszeni worek z suszonymi ziołami.
- Daj to, ja się tym zajmę, znam się na zielarstwie - powiedziała Indianka z wyczuwalną nutą radości w głosie. Macie może jakieś wskazówki, jak to podawać?
Zestresowany tym zajściem Arab powiedział, że zapomniał, ale w sukurs przyszedł mu przyjaciel. Ten ostatni pamiętał o wszystkim ze szczegółami. Powtórzył słowo w słowo starając się niczego nie przekręcić. Pachnący Kwiat rozpaliła ognisko pod domem i zaczęła według instrukcji przygotowywać miksturę. Do kociołka wlała wodę z pobliskiej studni, ponieważ taka według niej była najlepsza. Gliniane naczynie powiesiła na gałęzi na wysokości 5 stóp od ziemi. Następnie wrzuciła szczyptę ziół i indiańskim zwyczajem obeszła trzykrotnie palenisko. W kociołku zabulgotało.
Jest, jest, powiodło się - uradowała się Indianka. Potem wróciła do domu, by oznajmić, że ma gotowy napar, który po krótkim ostudzeniu, podała wlewając małymi łyczkami wprost w otwarte usta białej dziewczyny. Sandra nabierała sił z każdym dniem. Symptomy choroby ustępowały i cała rodzina była bardzo z tego powodu szczęśliwa.